W początkach roku obecnego, kiedy świat polityczny zajmował się konfliktem Stanów Zjednoczonych z Chinami, szansami na kolejną wojnę albo skandalami w kościołach, w pewnej rezydencji niemniej gorąco interesowano się przyszłością nie tyle globalną, co bardzo lokalną. Kraj ogarnęła zaraza, ale w małej a wygodnej kwaterze zubożałego grafa von Snoch kuchnia już działała. Graf siedział na chybotliwym stołeczku i przyglądał się jak jego wierny kucharz Massimo rozpala kuchenkę.
– Co będziemy jedli?
– Naleśniki – odparł Massimo, nie wypuszczając z ust nieodłącznego papierosa w ciemnej bibułce. – Naleśniki są dobre na wszystko. – wylał pierwszą porcję ciasta na patelnię.
– No czy tak na wszystko… Na zarazę też? – zapytał graf.
– Na wszystko – kucharz pyknął i wypuścił kącikiem ust strużkę dymu. – To znaczy, jakby nas zaraza dopadła, to i pomoc boska by nie stała, ale póki co, jeść trzeba.
– Czemu ty palisz tak przy gotowaniu – rzucił graf.
– Bo ja zawsze palę, bo ja to bym powiedział nawet, że palenie jest przede mną niż ja po nim.
– Że co?
– Że palenie to jest coś – Massimo wrzucił niedopałek pod kuchnię i natychmiast zapalił kolejnego – co mnie, jakby to powiedzieć, konstytuuje, jest wcześniej niż ja. Tak jak człowiek jest człowiekiem, a potem dopiero palaczem, tak ja jestem najpierw palaczem, potem kucharzem, a następnie to się możemy zastanawiać, co tam się jeszcze czai. A na razie to naleśniki się czają. Farsz już mam, omne trinum perfectum, jak mawiali przodkowie.
– Och – westchnął graf – czyli będą te z boczkiem?
– Phi – parsknął Massimo – powiedzieć, że to „jest z boczkiem”, to jakby o „Boskiej komedii” powiedzieć, że to taka przypowiastka. To jest coś, co Toskańczyk nazwałby crema paradiso, rajskim kremem. A że akurat jest z boczku…
– A boczek to łzy aniołów – wtrącił von Snoch.
– No więc właśnie. Oczywiście to, co ja ci tu, mój drogi grafie, robię, to nie jest taki zwykły, tradycyjny crema paradiso, bo do tego trzeba byśmy mieli, ech – żałośnie zajęczał Massimo – ten prawdziwy boczek z toskańskich świń, sezonowany, wędzony i z odpowiednim powietrzem.
– Teraz to powietrze raczej morowe.
Massimo parsknął, ni to nerwowo, ni to śmiechem.
– Można tak powiedzieć. No więc bierze się taki boczek, i myśmy we Włoszech to robili na surowo, ale wiem, że graf to jednak lubi ten przewędzony, przesmażony podsmaczek, więc smażę pokrojony w kostkę boczek, a potem przecieram na pastę. I jak ta pasta już będzie gotowa a jeszcze ciepła, to wtedy trzeba utrzeć tam suto grana padano albo parmezanu. Może być też pecorino romano, ale trochę jak na moje kubki to on za słony, a grana padano będzie podsalał, a jednocześnie pozostanie nieco lżejszy w smaku. Bo i boczek przecież słony. Na koniec – posiekany szczypiorek. I to wszystko, żadnych przypraw, żadnych dodatków. Boski krem z anielskich łez.
– Brzmi cudownie – zatarł ręce graf. W tej chwili z izby wyłonił się bury kocurek, nie za duży, dość chudy, który przydreptał pod nogi grafa i owinął wyprężony ogon wokół jego nogi.
– O, Fryc nas zaszczycił swoją obecnością – graf pochylił się i podrapał kota po brodzie.
– Mraf – odpowiedział z godnością Fryc.
– Tak, sierściuch już mi się tu, bandyta jeden i huncwot, czaił na boczek, jakem go kroił – burknął Massimo, przewracając zgrabnie kolejne naleśniki.
– A gdy je już skończymy, to co?
– To sobie zjemy, a ja zapalę. Ale jeszcze trzeba by sos balsamiczny zrobić. A sosu tego sekret – perorował kucharz, lejąc następną porcję stosunkowo rzadkiego ciasta – to mi zdradził jeden znajomy szef kuchni. Że żeby zrobić najlepszy sos balsamiczny, że go tak zacytuję – tu zawiesił głos – to bierzesz octu z Modeny, wpierdalasz w to sporo cukru, redukujesz i tyle.
– No tak – roześmiał się graf – to jak u Miry Michałowskiej, że jej francuska pomoc powiedziała, jakoby zrobienie tej przepysznej i tajemniczej zarazem zapiekanki z kurczaka to było, żeby: obrać kurczaka, pokroić, wjebać na patelnię i zrobić.
– Geniusz leży w prostocie – Massimo uniósł palec do góry. – No, gotowe. Teraz pozawijać, a potem możemy jeść. Kot oczywiście nie – spojrzał groźnie na grafa, który już przymierzał się, by skubnąć nieco farszu i rzucić krążącemu pod nogami Frycowi.
– Ech, wiesz co…
– Kot dostanie swoje jedzenie później.
– Phrf! – Fryc ewidentnie zrozumiał wyrzuty Massima i obraziwszy się, czmychnął z kuchni do salonu.
– Możemy jeść.
– To ja może – graf mrugnął do kucharza – wyciągnę jakieś coś takiego, no, grzecznie, kieliszeczek dla kurażu.
– Kieliszeczek można – odparł Massimo – ale nie więcej, ja tu muszę cię, mój drogi, pilnować, bo ty nienawykły do takiego przesiadywania w domu.
– At, zaraza – machnął ręką graf – Przecież często czytam albo listy piszę.
– Ale spacerujesz, a teraz tylko siedzimy.
Graf zbył to milczeniem.