Dzień był słoneczny. Massimo pogwizdywał wesoło, stojąc przy kuchni i czekał na grafa. Ten wracał właśnie z jednej ze swoich krótkich podróży. I jak zawsze – był po niej wygłodniały.
– O rety – jęknął graf, zaglądając przez ramię Massimo. – Czy dziś nie będzie żadnego mięska?
– No nie dzisiaj – odparł Massimo, krojąc na pół kalafiora i zgrabnie obrywając listki z główki.
– Och… – ciężkie westchnienie dobyło się z piersi grafa – Bo ja ledwom wysiadł z kolei żelaznej, tom chciał się pożywić na stacji, ale niestety, wyobraź sobie Massimo, kolejka do bufetu była taka, że od razu zrezygnowałem i pobiegłem na postój dorożek, żeby jak najszybciej znaleźć się w domu. A tu taka, ech, niespodzianka.
– Nie marudź, mój drogi – burknął Massimo – bo to będzie dobre jedzenie, tylko takie troszkę, jak na ciebie, wybacz, niepospolite.
– A cóż to – graf rzucił za drzwi do izby walizę i neseserek, a następnie przysiadł na zydelku. – Cóż to takiego?
– Skrzydełka z kalafiora – dumnie powiedział Massimo.
– Co? – graf spojrzał na niego podejrzliwie. – To jakieś idiotyzmy dla jaroszy znowu?
– No, jarosz nie jarosz, czasem przyda ci się zjeść coś dobrego i niekoniecznie będącego kawałkiem świni albo krowy.
Na te słowa do kuchni wpadł z impetem bury kocurek Fryc, ale gdy tylko zauważył Massimo obierającego kalafiora i dzielącego go na małe różyczki, zatrzymał się w pół kroku. Skoczył na kuchnię, spojrzał na Massimo, który właśnie układał różyczki obok siebie w misce, zaś w drugiej miseczce przygotowywał ciasto – nasypał mąki, potem nieco pietruszki, papryki w proszku i czosnku, odrobinę soli, a potem podlał to mlekiem z wodą i zaczął mieszać energicznie. Fryc zbliżył się do miski z kalafiorem, powąchał ją, spojrzał znów na Massimo, i to z niemym, ale stanowczym wyrzutem, nie obdarzył go nawet pogardliwym miauknięciem i zwiał grafowi na kolana. Massimo prychnął tylko:
– Wszyscy dziś przeciw mnie. A przecież skrzydełka z kalafiora takie dobre!
– Ale co to ma wspólnego ze skrzydełkami?
– Wszystko! Poza skrzydełkami oczywiście. Bierzesz takie o – tu zamachał kawałkiem kalafiora – różyczki, maczasz w cieście, pieczesz trochę, wyjmujesz, kładziesz ostrą bejcę, pieczesz znowu trochę i pyk! – strzelił palcami z rozmachem – masz pyszne jakby skrzydełka, tylko znacznie zdrowsze i nie musiałeś nikogo zabić.
– A nie niczego?
– Nikogo – Massimo powtórzył dobitnie – Choć obaj jadamy zwierzęta, to jednak ja jestem przeciw takim frazom jak coś, zdychanie i inne… trochę jak, wiesz, ci ludzie daleko na wschodzie, co zabijają niedźwiedzia na mięso, a potem lamentują nad nim: och, królu lasu, jakżesz to się stało, że się tak potknąłeś i nie żyjesz?, a potem zabierają mięso i idzie takie coś na całą wioskę.
– No dobrze – kiwnął głową graf, gładząc w zamyśleniu Fryca po grzbiecie; kotek mruczał cicho – nie będę się tu jakoś bardzo sprzeczał. To powiedz chociaż, jak tę bejcę robisz…
– A! To mój sekret – Massimo uśmiechnął się pod nosem. – Ale oględnie mogę zdradzić, że jak podpieczesz kalafiora zamoczonego w tym cieście tak z kwadrans albo i dwadzieścia minut, to wyjmujesz, a potem smarujesz mieszanką ostrego sosu jakiego chcesz, do tego trochę miodu i zwykłego czerwonego sosu przecierowego, co go Amerykanie nazywali katsup albo czegoś podobnego, jako bazy, najlepiej żeby jeszcze było z papryczką chipotle. Generalnie chcesz, żeby ta bejca ostra raczej była, bo amerykańskie skrzydełka winny być ostre, nawet jeśli robimy je z kalafiora.
– Brzmi dobrze – graf kiwnął głową – I chyba długo czekać nie trzeba, co?
– Nie, to jest szybkie i proste. Ot, bach, kwadrans z sosem, posmarować, kwadrans z bejcą i w zasadzie już gotowe. Do tego zrobić dobrze jeszcze maczankowy sos, taki żebyś wziął na przykład majonezu trochę, odrobinę maślanki albo śmietany kwaśnej, pomieszał, ziół dodał i w zasadzie to wszystko. On powinien być nawet właśnie łagodniejszy, że sobie przełamiesz w razie czego ostrość skrzydełek kalafiorowych. I o! Danie jarskie, ale fantastyczne już gotowe.
Leave a Reply