malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Książki

Czerwony zad Nienackiego

Bardzo sprytny ten autor książki „Zbigniew Nienacki. Skandalista od Pana Samochodzika”, czyli Jarosław Molenda – co rusz wspomina o tym, jak to Nienacki wspomina, że krytycy to są durnie, że się czepiają pisarza/y, że to poloniści, a co gorsza (i to już jest wtręt nie Nienackiego, tylko Molendy), że obecnie za krytykę biorą się blogerzy i selfpabliszerzy. No więc dobra, jestem polonistą, technicznie rzecz biorąc ten tekst ukazuje się na blogu, więc miejmy nasuwający się na myśl żarcik z głowy. Na szczęście nikt mi za to nie płaci, piszę „dla gówien i gilgotek”. A, swoją drogą, niedawno czytałem dzienniki Iwaszkiewicza i on się też strasznie zżymał na krytyków „polonistów”. Teraz do rzeczy.

Nie ukrywam, że nieco czekałem na kompletną i komplementarną biografię Nienackiego. Jest to autor przeze mnie lubiany, jego serię samochodzikową odświeżam raz na dwa-trzy lata i staram się nie myśleć zbyt wiele na temat tego, czy sam Nienacki Zbigniew to była czerwona kanalia czy nie. Natomiast gruba, bo prawie 500-stronicowa biografia tegoż Nienackiego w co drugim zdaniu będzie mi przypominać, że komuch był to straszny, miział się z pezetpeerowskimi bonzami i w ogóle udawał idiotę, że wcale nie jest pachołkiem partii. Jest to oczywiście w porządku, ale po tym, jak 2/3 książki jest poświęcone tropieniu tego czy Nienacki, jak się wysrał, to podcierał na czerwono, szczerze mówiąc męczy. Znacznie lepsze są fragmenty poświęcone po prostu temu, jak wyrażał się na temat krytyków albo jego życiu. Jest tego zadziwiająco niewiele, zaś rozdział o Alicji Janeczek – najlepszy moim zdaniem, jako przerażająca opowieść o osaczeniu drugiej osoby i złamaniu jej życia – to tylko jeden element układanki, którą Molenda rozgrywa jednak w rytmie sierpa i młota.

Z drugiej strony nie mogę odmówić tego, że Jarosław Molenda zebrał ogromny materiał – faktograficznie ta książka jest znacznie lepsza niż to, co dotąd ukazywało się na temat Nienackiego. Liczba materiałów czasem przytłacza, zresztą książka (przynajmniej w wersji papierowej, gdzie ładnie to wygląda) pełna jest ilustracji, fototypii, słowem – wiele cytowań i materiału ilustracyjnego. Sam cymes i choćby dlatego warto się zainteresować tą pozycją. Niestety nie do końca odpowiada mi samo pisanie pana Molendy. Problem jest bowiem, hm, warsztatowy i wydaje się, jakby autor nie do końca radził sobie nie tyle ze słowem pisanym, co z rejestrami polszczyzny i tym, jak i co pisze się w biografii. Gdy czytam tekst w stylu

Pusty śmiech mnie ogarnia, gdy czytam taki pełen hipokryzji bełkot twórcy Pana Samochodzika:

albo

Przerywam na chwilę pisanie, bo mój śmiech wewnątrz głowy nie pozwala mi się skupić.

To aż mnie przytyka. Jakim cudem takie, excusez le mot, śmierdzące bąki przedostały się do biografii, to ja nawet nie. Niepojęte jest, że w książce faceta, który na kartach tejże książki chwali się, że ma 50 publikacji zwartych, znalazły się takie babole. No jestem tym polonistą właśnie, dla którego to błąd niewybaczalny w środku nie tak najgorszego znowu zbioru tekstów i cytatów. Aha, na marginesie, zarżałem, gdy przeczytałem

W Księdze strachów nieznany sprawca strzela do harcerza z pistoletu gazowego.

Oczywiście w dzisiejszych czasach – brutalnych i ociekających krwią gier – takie „zbrodnie” mogą u nastolatków budzić co najwyżej uśmiech politowania.

OK, boomer.

Wróćmy jednak do warsztatu. Cóż mnie może obchodzić, czy Molenda Jarosław napisał dwadzieścia czy pięćdziesiąt książek. Więcej: cóż mnie obchodzi autor biografii! Taką księgę czytam przecież nie Molendy Jarosława, lecz Nienackiego Zbigniewa, więc wynurzenia autora ze wstępu o tzw. „pękniętej rurze” tudzież miłej pani Zosi/Krysi/Marysi z któregoś oddziału IPN interesują tyle, co najnowsze kazanie proboszcza w parafii w Łukowej. Autor jest dziennikarzem, napisał setki artykułów, a jeśli zaczyna od takiego wysokiego C, no to trudno się spodziewać, że dalej będzie dobrze. Gdy byłem nieopierzonym recenzentem bili mnie po głowie naczelni moi, że ostatnie, czego chce czytelnik recenzji, to pisanie o tym, że siedziałem na kiblu, pękła rura i tak oto zasiadłem do recenzowania tego oto dzieła kultury etc. etc. No na litość. Biografia to typ literatury non-fiction, która jest skupiona na przedmiocie tejże biografii, czyli osobie, o której piszemy. Im mniej w biografii autora biografii, tym lepiej dla biografii. Te powtórzenia są celowe i wynikają z frustracji oraz bezsilności wobec kilkusetstronicowego materiału, który przemieliłem niejako tylko na własne życzenie.

To, kim jest autor biografii jest istotne tylko wtedy, jeśli ma dobry „track record”; jeśli wiem, że warsztatowo i z np. komuszkowego artysty ukręci piękny bicz. Ujmijmy to tak: jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą książką biograficzną, którą czytałem, była „Beksińscy. Portret podwójny” M. Grzebałkowskiej i gdyby się okazało, że Grzebałkowska poda do wiadomości publicznej, że jutro zabiera się do zbierania materiałów na Nienackiego, zesrałbym się ze szczęścia wielobarwnymi sukulentami. Gdy Jarosław Molenda śmieje się z Nienackiego, traktuje bohatera swojej książki jak kretyna i durnia, a przypomina mi znów, że oto on sam ma na koncie 50 książek i mieszka „poza układem”, szczerze mówiąc: mam to w dupie.

Nie jest to zła książka. Nie jest to też książka dobra. Mam nieco hamletowskie rozterki, bo doceniam niemały na pewno wkład, który poszedł w kompletowanie materiałów źródłowych, ale jednocześnie pewne rzeczy wystają z tego tekstu, pokazują rozedrganie warsztatowe, problem z realnym opanowaniem materiału, za który się zabrało. No i w efekcie wychodzi taki troszkę mój piesek Bruno, a trochę nadnidziańska wydra (nie, nie wiem czy w Nidzie żyją wydry, chyba nie, mam to w dupie). Nie wiem też szczerze mówiąc, czy biografia Nienackiego ma taki potencjał – choć jeśli ma to raczej w sferze obyczajowej, a tę, mimo wielokrotnego odmieniania przez wszystkie przypadki słowa „pornografia”, Molenda jednak ignoruje i skupia się głównie na odbiorze „Raz do roku…” oraz kłótniach Nienackiego z krytykami.

Cóż powiedzieć – mam wrażenie, że autor „Skandalisty od Pana Samochodzika”, właśnie niczym krytycy literaccy doby PRL i lat późniejszych, mimo że barwnie pisał to z jednej, to z drugiej strony, przed oczyma miał wciąż, jako i ci krytycy od „Skiroławek”, wielki czerwony zad Nienackiego.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.