malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Książki

Ten z uszami. Rzecz o książce „Urban. Biografia”

Tekst ten dedykuję mojej sąsiadce z domu rodzinnego, nieżyjącej już Pani Weni; mojej, jak to mówi Marian Płachecki, zastępczej mateczce – to ona bowiem, gdy miałem jakieś 9-10 lat, pokazała mi, jak zabawne są czasopisma „Detektyw” oraz „NIE”. Rodzice byli na nią na maksa wkurwieni.

Nie da się takiego tekstu napisać bez glosy, bez pewnej rzeczy, która powinna – choć nie musi – ustawiać optykę i recepcję zarówno książki, jak i recenzji, jak i wreszcie: samego Urbana. Gdy Jerzy Urban zmarł (nie zmarzł tym razem) 3 października 2022 roku, w internecie, znacznie popularniejszym medium dla tygodnika „NIE” niż samo pismo Urbana, które z – bagatela – około 700-tysięcznego nakładu zeszło do kilkunastu tysięcy egzemplarzy, pokazywały się różnorakie refleksje i wspominki. Urban był albo

  1. Tą komunistyczną kanalią i Goebbelsem stanu wojennego,
  2. Tym śmiesznym dziadkiem, co robi filmiki na jutubie,
  3. Tym jednym z najostrzejszych i bardziej błyskotliwych piór w powojennej Polsce.

Why not all three? Na to pytanie – przynajmniej pośrednio – stara się odpowiedzieć wydana dopiero co biografia Urbana, napisana przez Dorotę Karaś i Marka Sterlingowa. To bez mała pięćset stron satanografii (anal. do hagiografii) Urbana, począwszy od powijaków przez wojnę i okupację, perturbacje powojenne, zakazy pisania, jakie wydawało nań PZPR, długie lata współpracy z „Polityką” aż wreszcie: lata 80-te, jego bytność jako rzecznik rządu, a następnie czasy już tzw. demokracji tzw. liberalnej po roku 89., czyli czasy m.in. wydawania czasopisma „NIE” czy afery Rywina. Ostatnimi akordami jest stary Urban witany przez tłumy gówniarzy skandujących jego nazwisko podczas imprezy okołourodzinowej oraz przypominki o tej już czysto memetycznej sferze istnienia bohatera biografii, tj. filmikach w internecie oraz blogu.

Książka zaczyna się pogrzebem Urbana, który nie zdążył jej przeczytać przed śmiercią (motyw ten ma zresztą zgrabną klamerkę na samym końcu, ale cśś, nie będę spojlerował), ale który – co podkreślają autorzy – nie chciał niczego autoryzować. A potem idziemy – od A do Z, niczym w „Alfabecie Urbana”, tyle że wędrowanie przez literki jest raczej przebieżką po chronologię. Czy z tej książki dowiemy się jakichś pikantnych szczegółów na temat niesławnego rzecznika rządu Jaruzelskiego? Niespecjalnie, paradoksalnie nie jest to książka skandalizująca. W przeważającej mierze mamy tu biografię dość zachowawczą, powiedziałbym nawet, że nieco reporterską: mówi nam, Urban był tu, zjadł to, obsmarował tego i tamtego, pisał tu, pisał tam, zjadł gdzieś indziej, i tak dalej. To czysta faktografia, choć ujęta w lekko i strawnie napisaną biografię z elementami fabularyzacji wydarzeń. Zawodem jest to, że autorzy sugerują, jakoby, mimo jego postępującej choroby, spędzili sporo czasu z Urbanem; a tych wyimków, o charakterze wywiadu-rzeki jest stosunkowo niewiele. Niewiele tu samego Urbana w Urbanie, więcej natomiast kalendarium.

Jest to na pewno tekst ciekawy, gdyż cierpliwie i bardzo dokładnie pokazuje perypetię Urbana (wcześniej Urbacha) od samych narodzin. Dla wielu osób Urban jest stereotypem kulturowym, takim bytem semiotycznym: dupa z uszami, pisuar, skandalista, Goebbels etc. Dzięki tej książce można dowiedzieć się znacznie więcej. Brońcie bogowie, nie jest to jakaś próba „uczłowieczania” Urbana, pokazywania, że np. miał smutne dzieciństwo, które uczyniło go takim cynikiem (był chowany pod kloszem), albo że był jakimś dysydentem, bo go – hehehe – kąselowali w różnych gazetach za niepokorne teksty. W żadnym wypadku – Urban przez cały PRL radził sobie całkiem nieźle, miział się pytkami po szyi z ludźmi z SB i MSW, był wiele lat zblatowany z Mieczysławem Rakowskim. Co jest mniej oczywiste dla wzmożonego moralnie czytelnika, to to, że był też zblatowany z… Adamem Michnikiem, a też i Danielem Passentem (z którym przyjaźnił się do końca życia!) i wieloma innymi osobami. Jest tu wspomniane nawet – pod koniec biografii – kolejne odwiedzanie grobów starych znajomych, czego ukoronowaniem jest śmierć Daniela Passenta, który odszedł wcześniej niż Urban, i o którym ten drugi pisze, że „szkoda że Danek umarł, a nie on”. Pamiętam ten felieton i wywarł na mnie ogromne wtedy wrażenie – jakby to było wreszcie jakieś dementi odczłowieczonego Urbana, tego pisuaru i chuja z uszami, jakby nagle, choć nie ma Gwiazdki, przemówił ludzkim głosem: starego człowieka, który nie czuje się już dobrze po tej stronie gleby.

Ale w „Urban. Biografia” jest znacznie więcej takich smaczków – mamy tu choćby, niepublikowane wcześniej, fragmenty dzienników młodego, nastoletniego jeszcze Urbacha w czasie okupacji. Jest po prostu galaktyczna liczba szczegółów dotyczących życia Urbana w czasie PRL, wspaniale ukazana jest siatka powiązań tegoż z różnymi luminarzami kultury – czy to po jednej czy po drugiej późniejszej stronie barykady. To fascynująca podróż przez skomplikowane meandry losów ludzi w ten czy inny sposób fikających hołubce w ramach systemu sterowanego przez towarzyszy z Moskwy.

Jest tu wreszcie w tej biografii – i mam wrażenie że pośrednio to właśnie leitmotiv tej książki – jedna rzecz, o której wiedziałem od dawna, a która może niespecjalnie wybrzmiewa w kontekście Urbana: to był facet konsekwentny. Możemy nazwać go kanalią, pisuarem, chujem, gnidą, parchem, no czymkolwiek, ale nie można powiedzieć, że chociaż raz nadstawił rowa, gdy powiał inny wiatr, gdy konfiturki przeniesiono w inne rejony polityki. Mowa tu oczywiście o latach 90., bo nawet w czasach kolejnych zakazów pisania wystosowanych przez Partię wciąż radził sobie nieźle. Nigdy nie przeprosił za swoje wyczyny w czasie stanu wojennego i lat kolejnych. Ba, pięknie pokazane jest wręcz jak roztrwonił cały nagromadzony przez dekady dziennikarski kapitał w ciągu paru lat bycia rzecznikiem rządu komunistycznego. Nigdy nie pokajał się publicznie i nie posypał głowy popiołem w sprawie Grzegorza Przemyka i – zwłaszcza – ks. Jerzego Popiełuszki. O ile o tym pierwszym jeszcze wspominał, że zrobił błąd, to w przypadku Popiełuszki, latami dowcipkował o tym, że jest jego mordercą. Jeśli był obmierzłym gnojem – to do samego końca Rzeczpospolitej, tej czy innej. Innymi słowy: był Urban chujem niezłomnym.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.