malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„The Sadness” – tak, to prawie jak ekranizacja „Crossed”

Nie wiem, czy kiedykolwiek chciałbym zobaczyc ekranizację komiksu „Crossed”. Dawno temu, gdy pojawiły się plotki o tym, jakoby miano zrobić serial na podstawie „Kaznodziei” Gartha Ennisa, żartowaliśmy, że „Preacher” „Preacherem”, ale nikt nigdy nie zrobi „Crossed”, bo to zbyt popieprzony komiks na jakiekolwiek standardy kinematografii. No i proszę. Rob Jabbaz nie pytał się o zdanie i coś na ten kształt zrobił, zaś po obejrzeniu kanadyjsko-tajwańskiego „The Sadness”, na usta ciśnie się tylko wieloznaczne i wielopoziomowe: ożeszkurwa.

Dla przypomnienia: komiks Ennisa „Crossed” to jeden z bardziej zdeprawowanych tekstów kultury, z jakim miałem do czynienia. Postapokaliptyczna peregrynacja w klimacie oszalałych zarażonych jest przy tym ostrą jazdą bez trzymanki nie ze względu na szczególną brutalność (to jest akurat norma), ale dlatego, że clou „Crossed” są właśnie zarażeni: nie żywe trupy, zombiaki, wampiry, tylko dalej żywi ludzie, ale oszalali i uwalniający swoje najgorsze instynkty, dla przykładu: nie mogąc dostać się do bohaterów, banda zarażonych postanawia do nich strzelać, ale wcześniej spuszcza się na naboje tak, by móc ich zarazić szaleństwem. Oprócz tego mamy gwałty na dorosłych i dzieciach, dymanie w różne wycięte otwory, ba, w jednym ze spin-offów już na starcie ktoś pierdoli delfina. Tak więc tak.

Na tym samym wózku jedzie właśnie „The Sadness” Roba Jabbaza, które rozgrywa się w stolicy Tajwanu, Tajpej. Otwarcie filmu jest wręcz sielankowe i ten klimat będzie nam towarzyszył – pomiędzy poszczególnymi sekwencjami jatki – do samego końca. Nie jest to zabieg przypadkowy, zresztą, mimo hektolitrów krwi (czasem absurdalnych, patrz scena w metrze) i flaków, film ten jest po prostu dobrze skonstruowany, nawet jeśli tempem narracji wytrąca nieco z równowagi. Ma to jednak ten cel właśnie, byśmy nigdy nie czuli się za dobrze i za bezpiecznie.

Sama tematyka jest zarysowana tylko na początku i pod koniec: ot, mamy współczesny Tajwan, w którym pojawiła się grypa i wirus „Alvin”. Naukowcy przestrzegają, że może on po ewentualnej mutacji wpływać na układ limbiczny, czyli te struktury w mózgu, które odpowiedzialne są za strach, euforię, agresję czy popęd seksualny. Innymi słowy – uszkodzenie układu limbicznego (to nie jest „jakiś” kawałek mózgu, raczej różne ośrodki), np. kojarzonego z nim ciała migdałowatego sprawi, że ktoś będzie chciał ttylko dupczyć i żreć. To tak w uproszczeniu. I w dodatku ten wątek pojawia się dosłownie na początku w telewizji , a potem pod koniec, gdy na ekranie pojawia się pewien wirusolog.

Nie mamy za dużo filmów czy ogólniej, tekstów kultury, które pokazują apokalipsę niejako „od środka” – oczywiście jest wspaniały wstęp w „Świcie żywych trupów” Snydera, ale jednak potem jest to już status quo: po ulicach chodzą zombiaki, a grupa bohaterów próbuje wydostać się z punktu A do punktu B. Podobnie zresztą ze znacznie bliższym tematycznie „28 dni później” i, a może nawet przede wszystkim, „28 tygodni później”, gdzie jednak zaraza wybucha i automatycznie następuje opór ludzkiej materii. „The Sadness” nie ma takiego momentu, to film, o którym w towarzystwie opowiadać można na zasadzie „scen”, czyli „o kurwa, scena w restauracji”, „o kurwa, scena w metrze”, „o kurwa, scena w szpitalu”. Pomiędzy nimi mamy krótkie retardacje pokazujące nam spokojne, niemal idylliczne tajpejskie plenery, w których gdzieś tam, pośród drzew i budynków, krążą obłąkani ludzie, którzy dają teraz upust swoim najgorszym instynktom. Nie ma tu oporu materii też w tym sensie, że w zasadzie nie pokazane jest powstrzymywanie tej epidemii – piękny pasażyk z przemówieniem prezydenta kończy się rozerwaniem głowy, które z kolei jest mało subtelnym (zrobiłem też takie w scenariuszu do polskiej gry „Postal” ;)) nawiązaniem, a może nawet homage, do „Scannersów” Cronenberga. To nie jedyny intertekst, bo mamy też „scenę z gaśnicą”, która jako żywo kojarzy mi się od razu z francuskim „Nieodwracalne”.

Wszystko, co dzieje się zatem podczas wybuchu apokalipsy, nie prowadzi – i wiemy to od początku – do jakiegoś happy-endu. Być może taki istnieje, ale już poza przestrzenią filmową. Ta bowiem to tylko coraz szybsze staczanie się w obłąkany chaos w rytmie tryskającej krwi, gwałtu i okaleczania. Więcej, nie ma tu typowo francuskiego nihilizmu, jaki mamy w ichniejszych horrorach – takiego, który krzyczy „UUU ZWRÓĆ NA MNIE UWAGĘ UUU JESTEM TAKI NIHILISTYCZNY I PONURY UUU”. Film Jabbaza po prostu wali w dekiel od pierwszych minut i nie mówi o tym, jakoby miał nie dawać żadnej nadziei, po prostu toczy się przed siebie, w postępującym obłąkaniu. W zasadzie nieco za dużo gadania jest pod koniec, kiedy – mam wrażenie – do twórców dociera, że czas już zwijać manatki, więc wypadałoby widzom coś powiedzieć. Mimo tego małego potknięcia, i tak uważam, że świetne jest wytłumaczenie toczenia łez: zarażeni cały czas są świadomi okropności, które popełniają, ale nie mogą się powstrzymać – i dlatego płaczą, jednocześnie waląc w dupę jakiegoś nieszczęśnika.

Jeżeli miałbym jakiś zarzut, to to, że wiele w tym filmie układa się na zasadzie sposobności. Ot, tu akurat ktoś przechodzi, tam akurat coś się dzieje, jakimś cudem w szpitalu dokładnie tam, gdzie jest bohaterka, pojawia się pewna postać popychająca nieco historię i zrozumienie do przodu, i tak dalej. Nie wystaje to jakoś bardzo z „The Sadness”, ale jednak daje się zauważyć, jest to takie „ah, pretty convenient”.

Nie zmienia to faktu, że – z braku lepszego określenia – bawiłem się na tym filmie doskonale. Nie zmęczył mnie tak, jak ostentacyjnie nihilistyczne kino francuskiego body horroru, a przy okazji wymiętosił swoją bezkompromisowością w podejściu do krwi, szaleństwa, słowem, wielu rzeczy, które właśnie pokazane były bez listka figowego w komiksowym „Crossed”. Nie czekałem, ale się doczekałem.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.