malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„Beksińscy. Album wideofoniczny” – w imadle artystów

Reżyser „Albumu wideofonicznego” miał mocnego pecha, gdyż niewiele wcześniej ukazał się i wyświetlany był w kinach film fabularny „Ostatnia Rodzina” J. Matuszewskiego. Stąd po pierwsze, wiele wątków tak naprawdę jest zobrazowanych podobnie, po drugie – zapewne widzowie mogli uznać, że wystarczy im jedna emocjonalna bomba w postaci filmu, nie potrzeba już dokumentów. To podobny przypadek, co z książką „Beksińscy. Portret podwójny” M. Grzebałkowskiej – zaraz po niej Wiesław Weiss wypuścił, zniesmaczony książką oraz filmem, swój hot take na temat Tomasza Beksińskiego. Grzebałkowska znana jest – Weissa przeczytali tylko zapaleńcy. I chyba podobnie było z dokumentem „Beksińscy. Album wideofoniczny”, który teraz jest dostępny na Netfliksie. Przyznaję, że sam obejrzałem go dopiero pierwszy raz – wcześniej, właśnie, umknął mi zupełnie na mapie filmów i seriali.

Przede wszystkim w odróżnieniu od – nie ukrywajmy, choć jadącego po emocjach, to rozbuchanego i przerysowanego wręcz w rytmie satyry – filmu Matuszewskiego „Album wideofoniczny” siłą rzeczy odbieramy inaczej, bo on jest „naprawdę”. Owo „naprawdę” jest też wyreżyserowane, bo twórca musiał jakoś ogarnąć ogromny, było nie było, materiał źródłowy. Ale to jednak dokument, i to bez komentarza odautorskiego. Pieczołowicie, wręcz chirurgicznie i anatomicznie pokazuje nam losy Beksińskich opowiedziane niejako przez nich, a także przez Borchardta, który redaguje ten materiał źródłowy i układa z pomocą książki Grzebałkowskiej (na niej oparty jest scenariusz) w jakąś historię.

Jest to doświadczenie mocno niepokojące, na granicy grozy, wstydu i obrzydzenia, ale nie dlatego, że Beksiński pokazuje na kamerze swoje dreny po pobycie w szpitalu, czy dlatego, że widzimy martwą babkę albo poród Tomka nagrany na wideo. Tu chodzi o pewien całokształt sytuacji: jako widzowie, niejako z butami wwalamy się w czyjeś prywatne życie, nawet nie do alkowy, a grzebiemy tym nieszczęśnikom po szafkach, zaglądamy na półki, brakuje tylko tego, żebyśmy przejrzeli, czy aby dobrze pranie zrobione a dupa wystarczająco podtarta. To bezlitosna wiwisekcja, a przerażająca podwójnie, gdy przypomnimy sobie, że przecież te wszystkie rzeczy nagrywał na taśmie sam Zdzisław Beksiński (albo kto akurat trzymał kamerę czy magnetofon) – to intymny (lejeunowsko?), bardzo osobisty pamiętnik, do którego wdzieramy się niemal przemocą, a który ma większą siłę oddziaływania, bo jest obrazem i dźwiękiem.

Mam w ogóle nieznośne wrażenie, że Zofia Beksińska nawet nie jako osoba, ale pewien hmm, byt semiotyczny, jest egzemplifikacją wszystkich kobiet, które swoje aspiracje, potrzeby i w ogóle swoją swojość złożyły w ofierze na ołtarzu Męża™ i Dzieci™. To postacie, które, niczym w literaturze gatunkowej, istnieją tylko po to, by mężczyźni mogli się spełniać. Nie zrozumcie mnie źle, jestem (podobno) mężczyzną, fajowo się spełniać, ale coś mnie kurwa w środku skręca, jak widzę krzątającą się po domu cichutko Beksińską, która tylko zasuwa z praniem, sprzątaniem, gotowaniem albo totalnie wymęczona kładzie się w poprzek na dwóch fotelach pod kocysiem, z cukierkiem, w tej jednej chwili dla siebie – a nie, nie dla siebie, bo nad nią stoi Beksiński i kameruje.

Album wideofoniczny to zgoła upiorne – podobnie jak przesadzony i przerysowany film „Ostatnia rodzina”, a także do pewnego stopnia książka M. Grzebałkowskiej – studium, w którym widzimy kilkoro bohaterów, ale jeśli mamy chociaż odrobinę empatii, nie możemy opędzić się od współczucia i wkurwu, za każdym razem, gdy na ekranie oglądamy – wśród dwóch, kręcących piruety po ursynowskim mieszkanku artystów – krzątającą się Zofię Beksińską. Jest zresztą taki moment w dokumencie, w którym Beksińska – z braku lepszego słowa – opierdala Tomka, który akurat dłubie sobie w zębach. Wszystko kameruje Zdzisław. A ona mówi, spokojnym, cichym głosem, że jest jak śmieć i że młody jej nawet nie zapyta czy może sobie coś wziąć. Że jest kompletnie niezborny, nie potrafi sobie zakupów zrobić, niesamodzielność to wręcz jego drugie imię. Tak wyglądać może, jak można przypuszczać, wybuch Zofii, kiedy już „nie szczymia, zaro mie rozdupi” – i wokół niej nonszalancki gnojek dłubiący w zębach (a który za chwilę zacznie fikać i pyskować) i safandułowaty pan artysta, który stoi za kamerą, zamiast pomóc i porządnie opierdolić darmozjada. W dalszej części tej sekwencji młody Beksiński sprawnie manipuluje swoimi starymi, obracając ich argumenty przeciwko nim i wysuwa zarzut, jakoby nikt się go nie zapytał, czy on chciał pojawiać się na tym świecie. Tomasz Beksiński w tym dokumencie (ale i podobnie w książce Grzebałkowskiej) jawi się jako egocentryk, neurastenik, a przede wszystkim wygląda jak cztery pierwsze dni z gombrowiczowskiego „Dziennika”: Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja. O ile jednak Gombrowicz owo „ja” traktował filozoficzno-formalnie, u Beksińskiego nie przechodzi ono w stronę refleksji, pozostaje w miejscu, w którym liczy się tylko ów byt i jego potrzeby. Powstaje pytanie, które zresztą wisi nad nami w tym dokumencie, czy wynika to wyłącznie z wewnętrznego charakteru młodego Beksińskiego, czy też jest tu jakiś rezonans między nim, malarstwem ojca, nadopiekuńczością matki i paroma innymi rzeczami. Na to pytanie odpowiedź musimy znaleźć sobie sami – o ile damy radę.

To wielkie dobro tej dokumentalnej kompilacji, bo niejako w sposób reporterski tylko rejestruje (oczywiście jest tu normatywizm, bo ktoś wybrał takie, a nie inne fragmenty) rzeczywistość, a my, odbiorcy, ją sobie filtrujemy i dopowiadamy i – tak jak tu – wkurwiamy się co niemiara. Przy czym warto tu dodać, bo w filmie aż tak tego nie widać – że Zofia Beksińska ogarniała zarówno obu panów, jak i obie babki Tomka. Zresztą mamy maleńkie pasaże o tym, jak to karmi babkę albo jak razem z mężem – kamerującym oczywista – zastanawiają się czy martwej babce widocznej w kadrze nie podłożyć jeszcze czegoś pod podwiązaną brodę.

Spięcia w tym obrazie – na linii starzy-młody pojawiają się kilkukrotnie i znów, bez komentarza widać, jak bardzo nieporadni są Beksińscy w tym, że, co tu dużo mówić, wychowali sobie potwora niezdatnego do samodzielnej egzystencji. Rozpruwająca jest zarówno wspomniana wyżej Zofia, jak i Zdzisław, który klaruje Tomkowi, że bigos też kosztuje i że on uciekłby dawno z Polski gdzieś w diabły, gdyby nie konieczność opieki nad Tomkiem. Ich rozmowa przypomina nieco jakiś taki pojedynek anime gaslighterów, gdy wzajemnie obrzucają się manipulacyjnymi tekstami, przy czym jednak trudno nie mieć tu choćby minimalnej sympatii do starego Beksińskiego, który, gdyby umiał, to darłby japę, a tak spokojnie klaruje, na czym się świat opiera (choć sam nie jest bez winy). To wstrząsające podwójnie, bo przecież cały czas Beksiński przy okazji kameruje bądź nagrywa na kasetę magnetofonową ich rozmowę.

Dokument ten na pewno warto zobaczyć, choć siłą rzeczy, jeśli mamy za sobą Matuszewskiego, Grzebałkowską oraz Weissa to nie uświadczymy za wiele nowego – ale czy na pewno trzeba? W ogóle, czy w ogóle trzeba? Jak jestem wielkim amatorem literatury osobistej i zaglądania komuś do alkowy, tak tu czułem się nieco niezręcznie. Może dlatego, że oglądając ten dokument, wiemy przecież jak to wszystko się kończy. A wiemy też, że każda rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.