malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„A Cure for Wellness” – nie ma lekarstwa na nudę

„A Cure for Wellness” to dziwaczny film. Obraz Gore Verbinskiego, którego znamy z „Piratów z Karaibów” oraz – co istotne – „The Ring” jest troszkę jak bigos staropolski. Nie ma tu kapuchy, jest samo mięso, przeróżne, ale też i grzybki, i śliwki i bogowie wiedzą co. W efekcie otrzymujemy danie, które no niekoniecznie każdemu podejdzie, zwłaszcza, że gotuje się bardzo długo, a efekt jest, cóż, taki sobie. Ale po kolei.

Film trwa bite dwie godziny, co jest wyczynem nie tylko dla mojego ADHD-mózgu, ale ogólnie wytrzymałości statystycznego widza, zwłaszcza, że w „A Cure for Wellness” niewiele się dzieje. I co gorsza, nie jest to klasyczny slow burner, w którym na końcu mamy wielki reveal, epicką walkę dobra ze złem, albo wygrywające zło, albo, kurde, nie wiem, kosmitów przylatujących na ziemię. Nie. Tu wielu zakrętów fabularnych domyślamy się już na dobrą godzinę przed tym, jak twórcy każą nam być zachwyconymi. Mimo wszystko jest coś uwodzicielskiego w tym filmie i chwilę mi zabrało zrozumienie, skąd się to bierze.

Przede wszystkim „A Cure for Wellness” jest przepiękny. To film, który „idzie” kadrami, szeroką perspektywą, wirażami, kiedy trzeba, dziwacznymi plenerami, jakby wyjętymi z „Metropolis” Fritza Langa. Tytuł ten pojawia się nie bez powodu – miałem akurat tego farta, że dosłownie kilka dni wcześniej nadrobiłem ten kultowy film i „A Cure for Wellness” od razu mi się z nim skojarzyło. Drugim aspektem jest kwestia hm, Tomasza Manna. Otóż film Verbińskiego opowiada o tym, jak młody, rzutki finansista wyjeżdża do Szwajcarii wyciągnąć za uszy z sanatorium szefa korporacji, w której pracuje.

Na miejscu okazuje się, że ten azyl dla starych bogatych dziadków jest czym innym być może, niż się wydaje, a co więcej, że dzieją się tu jakieś mroczne i podejrzane rzeczy. Pierwsza połowa filmu jest prawie że o niczym, ot, pląta się ten nasz bohater po sanatorium, wmawiają mu, że jest pacjentem, że woda tutejsza pomaga, dziadki grają w bingo i inne gry, w tle pojawia się ponętna dziewczyna… Problem w tym, że to do niczego nie prowadzi. I nagle, jeśli mamy choćby minimalne kompetencje literackie, zdajemy sobie sprawę: o kurwa, to jak „Czarodziejska góra”, tylko zrobili z tego horror! I tak faktycznie jest, gdy tylko pomyślimy o kluczu Mannowskim, wiele w filmie staje się jasne. A gdy dodamy do tego stronę wizualną w stylu niemieckiego ekspresywizmu, od razu można odetchnąć, że mamy tu już znajome rejony. Jest tu nawrzucane sporo grzybków – i trochę cosmic horroru, i body horror (scena z zębem, ałajka), i inne konteksty, tyle że do niczego nie prowadzące – ot, po prostu są, zupełnie jakby ktoś nam opowiadał swoje ulubione sceny z filmów, bez ładu i składu, po prostu wymieniał jakąś listę.

O dziwo, moja intuicja nie była wyssana z dupy – po obejrzeniu filmu doczytałem, że Verbinski wraz ze scenarzystą wpadli na pomysł filmu właśnie inspirowani lekturą „Czarodziejskiej góry”. A też zupełnie świadomie odwołali się do niemieckiego kina niemego lat 20. No to wszystko jasne – pytanie tylko, co z tego wynika? Otóż nie tak wiele. Film, bywa, mocno się ciągnie, zwłaszcza, że okruszki pozostawiane przez twórców są wielkości głazów narzutowych i naprawdę szybko ogarniemy, o co tu chodzi, a bohater wciąż miota się jakieś trzy rozdziały wcześniej. Do tego cały ten wizualny przepych i intertekstualność nie prowadzą do niczego – ot, po prostu możemy być z siebie przez chwilę dumni, że tacy z nas wyrobieni kulturowo odbiorcy. Hoho. Z drugiej strony wiele robi tu aktorstwo, Dane DeHaan jak zwykle ma dziwną mordę, jest tu obecna ostatnio absolutnie wszędzie Mia Goth, a także Jason Isaacs. Jeśli więc myśleliście kiedyś o tym, żeby zobaczyć film, w którym Lucius Malfoy zachwycony wącha dłoń wytarłszy ją o psitę Mii Goth, no to mam dla was dobrą wiadomość…

Niestety, nie mogę jakoś szczególnie polecić „A Cure for Wellness”. O ile te początkowe sekwencje są przepiękne, o ile samo życie codzienne podszyte jakąś tajemnicą jest uwodzicielskie, podobnie jak Jason Isaacs w roli naczelnego doktora, o tyle po prostu ten film rozsypuje się na fragmenty im dalej w las (czy tam szwajcarskie góry). W końcu, gdy już docieramy do finału – mało zresztą fascynującego – jesteśmy realnie zmęczeni, że to tyle musiało trwać. Szkoda, bo początek jest zachęcający i to snucie się po sanatorium oraz leniwie ciągnące się tajemnice dają nadzieję na ciekawy film. A tu w pewnym momencie ta para nie idzie nawet w gwizdek, tylko gdzieś się rozpływa w znudzeniu.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.