malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„Happy Death Day” – mordercze urodziny

Nie zawsze jest tak, że musimy towarzyszyć bohaterowi w kwestionowaniu rzeczywistości czy jakichś tam innych koszmarach. Czasem do zrobienia fajowego horroru wystarczy prosty przepis – pomysł, wykonanie i szczypta ogólnie pojętej zajebistości. „Happy Death Day” spełnia wszystkie te kryteria i choć pod koniec zostawia minimalny niedosyt, to zbyt wiele tu dobrego, by tak po prostu zignorować zalety i skupić się na, nie ukrywajmy, dość stonowanym zakończeniu.

Tree (od Therese) to studentka, która budzi się rano na potwornym kacu. W pokoju u jakiegoś kolesia, który ma na imię… yyy… Carter. Tree idzie do swojego akademika i tam dostaje urodzinową babeczkę od współlokatorki. Wyrzuca ciastko. Potem spotyka ludzi, wpada w szpitalu na swojego kochanka, wreszcie wieczorem idzie na imprezę, na drodze do której niestety zostaje brutalnie zamordowana przez postać w masce niemowlaka – tzw. BabyFace (maskotka drużyny).

Tree (od Therese) to studentka, która budzi się rano na potwornym kacu. W pokoju u yyy… jak on ma, Carter! Tak, Cartera. Tree idzie do swojego akademika i tam dostaje urodzinową babeczkę od współlokatorki. Wyrzuca ciastko. Potem spotyka ludzi, wpada w szpitalu na swojego kochanka, wreszcie wieczorem idzie na imprezę, ale o kurwa, przecież tam ktoś ją zabił, no to wraca się i idzie inną drogą, ale niestety zostaje brutalnie zamordowana przez postać w masce niemowlaka – tzw. BabyFace (maskotka drużyny).

Tree (od Therese) to studentka, która… No, to już wiecie, z czym mamy do czynienia. Ktoś wpadł na mega absurdalny pomysł połączenia „Dnia świstaka” (film nawet explicite pojawia się w końcówce!) oraz typowego slashera z zamaskowanym mordercą w roli głównej. Cały szpryngiel polega tu na tym, że Tree za każdym razem jest brutalnie mordowana i przeżywa wciąż ten sam dzień, więc teoretycznie ma wiele możliwości, by jakoś próbować… rozwiązać zagadkę własnego morderstwa.

Nie ukrywajmy, nie jest to szczególnie mroczny film. Przypomina raczej czarną komedię podszytą slasherowymi kawałkami, niźli pełnoprawny horror. Wiele jednak robi tu aktorstwo – przede wszystkim główna bohaterka, która w zasadzie jest straszną mendą, ale nie możemy nie czuć do niej sympatii, oraz postacie poboczne – od typowego lekarza-przystojniachy po pierdołowatego „good guy” Cartera i współlokatorkę Lori czy nadęte dziewczęta z sorority house, w którym jest i Tree. W tle są też jakieś tam rodzinne tragedie i brutalne mordy, ale schodzi to niejako na dalszy plan, bo to troszkę film o tym, że czasem dobrze przemyśleć to, kim jesteśmy i czy nie wypadałoby nieco zmienić swojego podejścia do życia. Może dlatego nie kończy się absolutnie źle (choć takie było planowane zakończenie – złe), tylko w miarę regularnym happy endem i to może budzić rozczarowanie w takich wyjadaczach smutku i sromoty jak niżej podpisany.

Nie zmienia to faktu, że „Happy Death Day” jest sprawnie nakręconym filmem komediowym, horrorem i obrazem z gatunku „time loops”, w dodatku bez konieczności nie wiadomo jakiego wyjaśniania tego, czemu dzieje się to, co się dzieje. Jest okejka.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.