malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„The Empty Man” – kult, który przemknął pod radadem

Kojarzycie na pewno, jak zaczynają się horrory – mamy intro, scenę wejściową, ekspozycję, która pokazuje nam, z czym przyjdzie nam się mierzyć. To krótkie entree, przystaweczka przed np. slasherowym daniem głównym – jakaś młódka pokazuje cycki i idzie się kąpać, zaraz potem zabija ją zamaskowany morderca. I cyk – zmiana akcji, zaczynamy właściwy film. To trwa z reguły minutę, trzy, no i jedziemy z koksem.

W przypadku „The Empty Man” scena początkowa, a w zasadzie wątek otwierający, trwa bez mała dwadzieścia (słownie: 20) minut. Wbrew temu, co marudzą różni krytycy filmowi, uważam, że to świetna subwersja oczekiwań widza. Owszem, ta sekwencja jest długa i bardzo spokojna, wręcz stanowi osobny wątek, z jego trzyaktową nawet strukturą, finałem i tak dalej. Jest to film w filmie, stanowiący w zasadzie odrębną całość, mała etiudka, która spokojnie zmieściłaby się w pięciu minutach, ale twórcy stwierdzili: pieprzyć to, zrobimy to po naszemu. Te 20 minut dziejące się na bhutańskich bezdrożach jest zrealizowane mistrzowsko. Poza fabułą mamy tam nawet pełnoprawne postacie, nie przyczynkowe cycki czy nastolatków, a normalnie napisanych bohaterów. Dałem się na to nabrać i już sobie rozkminiałem, jak potoczą się ich losy, gdy… po 20 minutach pojawił się znienacka finał i cyk; przeskakujemy do USA, dawnego gliniarza po rodzinnej tragedii, obecnie popijającego i zmęczonego życiem, który rusza w otchłań miasta, by odnaleźć zaginioną nastolatkę, córkę swojej znajomej. Szok i niedowierzanie. Jakby twórcy stwierdzili „tak, z tego można zrobić osobny film, ale mamy to w dupie”. I ja to szanuję jak zły.

A później jest już tylko ciekawiej. „The Empty Man” w swoim „drugim otwarciu”, czyli teoretycznie fabule właściwej zaczyna się w tonach „miejska legenda, która jest naprawdę”, korzysta nieco z instrumentarium znanego choćby z „Candymana”. Ale zaraz potem powracają buddyjsko-sekciarskie klimaty, kwestia myśloform, kreowania rzeczywistości siłą umysłu, nicości, sekt; mamy wątek związany z tajemniczym stowarzyszeniem Pontifex (mrugnięcia w kierunku scjentologii są dość oczywiste); wreszcie: jest cały wątek parakryminalny i typowo w klimacie „mystery”, a mało w klimacie horrorowym. Wydaje się zresztą, że z tego imaginarium typowego dla filmów grozy „The Empty Man” korzysta niejako po drodze, po to, by pokazać rzecz z kilku stron, a może: kilkoma torami jednocześnie. Tu pojawia się zarzut, że twórcy chcą zmieścić kilka niekoniecznie idealnie zbieżnych klimatów w jednym filmie, w efekcie tworząc kilka filmów naraz, nie mogąc się zresztą zdecydować, który ma grać pierwsze skrzypce. Może to komuś przeszkadzać, ale jak już ustaliliśmy: wszystkie potencjalne krytyki pod adresem „The Empty Man”, które sprowadzają się do tego, że film ten jest w jakiś sposób hmm, nienormatywny, ja traktuję jako zalety i samo dobro. Ba, nawet to, że wszystko jest niezwykle misternym, zrealizowanym co do sekundy Wielkim Planem (niczym w klimatach Nolanowskiego Jokera), daje się wytłumaczyć w ramach podsuwanych nam tropów i okruszków chleba. Mało tego, na koniec tego wszystkiego zostaje jeszcze moja ulubiona kategoria, czyli tzw. cosmic horror, Niewytłumaczalne. Pada zresztą piękny tekst w trakcie filmu, gdy stary gliniarz tłumaczy naszemu bohaterowi, że kobietę, która nie wiadomo dlaczego kogoś zabiła, można skazać, można wsadzić do komory gazowej, ale nie da się „zabić” tej zbrodni, nie da się zabić niewytłumaczalnego. Mówi ten facet: „we can’t indict the Cosmos”, i jest to wielka prawda, która bardzo mocno może ustawić optykę w recepcji tego filmu. Mało tego. Projekt szkieletu widzianego w prologu jako żywo skojarzył mi się z obrazem Zdzisława Beksińskiego i początkowo zrzuciłem to na karb czytania ostatnio biografii Beksińskich. Ale… gdy zajrzałem na Wikipedię, okazało się, że projektant tego szkieletu zrobił go właśnie zainspirowany „polskim malarzem Beksińskim” oraz Hansem Gigerem. No towarzystwo palce lizać.

Jest tu jednak pewna pułapka: takie pojęcia jak myśloformy (tulpa), noosfera, pustka, nicość i tak dalej są jak najbardziej przecież obecne w zachodniej filozofii. Tyle że… znaczą jednak coś innego. Gdy spojrzymy na „The Empty Man” przez pryzmat jednak filozofii buddyjskiej, otworzą nam się inne – nieco bardziej uspójniające ten film konteksty. To, w jaki sposób prowadzona jest narracja i w jaki sposób film się kończy, nie jest „bezsensowne”. Może być co najwyżej: brakiem sensu (dla kogoś). A to nie to samo. Innymi słowy, to nie jest tak, że spójność fabularna idzie się tu kochać i film staje się bełkotem; nie jest też tak, że ktoś jest narratorem niewiarygodnym i w rzeczywistości dzieje się co innego: nie ma innej rzeczywistości niż ta wewnątrz filmu, a jednocześnie jest inna rzeczywistość wewnątrz filmu, obie stapiają się w jedno w finale, a jednocześnie w obu wytwarza się pustka i brak sensu; wywrócone są na nice. To bardzo sprytne rozwiązanie scenarzystów „The Empty Man” – z jednej strony wspominają nam o Nietzschem wprost, w trakcie wizyty w Pontifex Institute z głośników leci… mantra złożona z paradoksów Gorgiasza (nic nie istnieje; nawet gdyby istniało, byłoby niepoznawalne; nawet jeśli byłoby poznawalne, wiedzy o tym nie dałoby się przekazać; nawet gdyby dało się przekazać, nie byłaby zrozumiana). Cymes, a jednocześnie bardzo sprytna pułapka, bo poruszamy się tu w – moim zdaniem – precyzyjnie skonstruowanym miksie zachodniej i wschodniej myśli, świecie, w którym rozumienie rzeczywistości można rozpatrywać takimi terminami jak „solipsyzm” czy „nihilizm”, a z drugiej: jest to myślenie w kontekście pustki „ku”, bezruchu i nicości w rytmie zen. Co ciekawe, nie mamy tu do czynienia z typowym „hehe biały człowiek interpretuje buddyzm”, tylko bardzo interesująco i delikatnie zakreślonym kwestionowaniem rzeczywistości obiektywnej, ale nie rozsądzającym tego w kategoriach „niczego” bądź „niczego poza istnieniem w umyśle”. Zresztą finał filmu jednocześnie komplikuje nieco całą kwestię, a zarazem ją rozświetla – nic jednak nie powiem, bo głupio byłoby gdybym za was miał odwalać robotę, nie?

Koniec końców, „The Empty Man” to film z zadatkami na tzw. cult classic. Został wypuszczony w największym ataku pandemii koronawirusa, zarobił dosłownie grosze, prawie nikt go nie obejrzał, a ci, którzy obejrzeli (nie mówię o tzw. profesjonalnych krytykach) szybko tworzą społeczność właśnie takiego cult following. Jest to horror i thriller kryminalny, którego kreatywność kładzie na łopatki większość współczesnego kina grozy; do tego nie jest zrealizowany jak film indie (czyli że mamy wybaczać gównianą formę i/lub efekty specjalne), może wyjąwszy pewną scenkę w finale; a na koniec wreszcie: podejmuje ciekawe wątki, świetnie je rozpisuje na ponad dwugodzinny seans w spokojnym, deszczowym rytmie poszukiwania sensu i siebie. To jest film, który formatem i rozmachem oraz klimatem jako żywo przypominał mi „The Ring”, i to nie teraz (choć jako horror ten obraz nadal nieźle działa), ale wtedy, gdy oglądałem go jako bodaj 20-latek. Wydarzenie piorunujące. Dla takich filmów warto jeszcze żyć.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.