malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„The Cave” – tę jaskinię trzeba zasypać

Zrobiłem to, żebyście wy już nie musieli. W dodatku uczyniłem to przypadkiem, bo obejrzeliśmy razem z głupia frant coś na Netfliksie, niejako losowo wrzucając na ekran, co tam wypadło. A wypadło „The Cave”, czyli film o tym, jak ludzie wchodzą do jaskini, w jaskini są potwory, ludzie dochodzą do wniosku, że lepiej jednak wyjść z jaskini w tempie wskazującym na niezły trening cardio.

Jest to film zły z gruntu i z wielu powodów: nie pomaga mu nawet Lena Headey czy osadzenie w klimacie, który lubię (lubię jaskinie). Nie pomogło mu na pewno też to, że w tym samym roku, czyli 2005, ukazał się „Descent”, jeden z najlepszych horrorów, jakie w życiu widziałem i który operował taką samą scenografią oraz historią, tj. grupa ludzi schodzi do jaskini. Przepis na taki film jest prosty, to znaczy: wiadomo, będą potwory oraz z owej jaskini spierdalanie, więc trzeba napisać fajne postacie, dynamikę między nimi, historię naokoło oraz zrobić fajowy projekt potworów. O ile jednak w „Descent” wszystkie te elementy są zrobione na szóstkę z plusem, to „The Cave” wykłada się tu na każdym kroku. Pal sześć to, że postacie są nieznacznie antypatyczne. Bo prawdziwie antypatyczne postacie to też zaleta: przypomnijcie sobie „Cube” (pl. „Sześcian”), gdzie absolutnie wszyscy są odpychający i to doskonale wzmacnia dynamikę w próbie ucieczki z tajemniczego sześcianu. Zarysowane są jakieś drzemiące pod powierzchnią (hehe) konflikty między postaciami, ale… kudy im do tego, w jaki sposób prowadzony w „Descent” był wątek głównej bohaterki oraz jej przyjaciółki Juno, i w jaki sposób został też rozwiązany. Tu idzie dużo pary, ale prosto w gwizdek, bo scenarzyści o braterskiej rywalizacji (i w zasadzie jakimkolwiek rysie charakterologicznym…) zapominają po jakichś 30 minutach filmu.

Mało tego, popełniona zostaje prawdziwa zbrodnia. To, co działało tak doskonale w „Descent”, to, o ile nie widzieliśmy trailera, brak tzw. foreshadowingu. Ot, kobieta przeżywa tragedię rodzinną, rok później ona i kilka kobiet idą sobie połazić po jaskiniach, gubią drogę, zaczynają panikować i tak dalej i mija bez mała pół godziny, jak nie więcej, zanim zobaczymy w ogóle jakiegoś potwora i dopiero wtedy film z jakiegoś ciężkawego dramatu psychologicznego skręca nagle w stronę survivalu. W „The Cave” dla odmiany mamy scenę, w której bohaterowie – i nie żartuję – wprost mówią, że na miejscu tej jaskini stał kościół, bo „mocą Boga zapieczętowano coś”, a na reliefach znajdują się templariusze walczący ze skrzydlatymi demonami. Jedna z postaci pyta „hehe, czyli na dole będą potwory”? Jest to zapowiedź subtelna jak twitterowe filipiki Krystyny Pawłowicz.

Nie pomaga też scenografia. Chciałbym być w takiej jaskini – składa się ona wyłącznie z wielkich grot, monumentalnych przepaści, a jeśli są jakieś mniejsze przejścia, to wyglądają jak wyżłobione przez wielkie dżdżownice tak, żeby sprawnie mógł zmieścić się w nich po pierwsze człowiek spierdalający przed potworem, po drugie – sam potwór. Sprytne. Ale to nie wszystko – cała otoczka filmu, to znaczy to, że dzieje się na terenie jakiegoś jaskiniowego kompleksu w Rumunii znaczy tyle, co nic. Cała ta „jaskiniowość” to tylko kartonowa scenografia. Równie dobrze akcja „Jaskini” mogłaby się rozgrywać w wenusjańskiej dżungli albo na innym Marsie i miałoby to podobny wpływ na całokształt. W przeciwieństwie do „Descent”, gdzie właśnie jaskinia (nawet nie potwory czy bohaterki) jest główną bohaterką, gdzie mamy to dojmujące uczucie klaustrofobii i ciągłego strachu o życie, nawet bez zapierdalających pod ziemią Morloków, w „The Cave” jaskinia jest potiomkinowską wsią, dekoracją, która tak naprawdę nie ma znaczenia. Wspomniany wcześniej „Cube” jest tu kolejną ciekawą analogią – zarówno ten film, jak i „Descent” były zrealizowane za niewielkie pieniądze i braki scenograficzne nadrabiały kreatywnością: w sześcianie mieliśmy tak naprawdę tylko pokój, który był różnie oświetlany; w „Descent” parę korytarzy, które filmowano z różnych stron. Tu niby jest rozmach i bombastyczność, tylko niestety nic z niej nie wynika, zatraca się cały klimat filmu i to, co powinno być jego siłą, czyli speleologiczne koszmary.

Co więcej, ponieważ mamy do czynienia z Amerykanami na ekranie, będą wybuchy. Tak, nie pomyliliście się. Amerykanie mają tu coś na kształt mini miotacza ognia, parę razy robią amerykańskie ka-boom w jaskini i w zasadzie niewiele z tego wynika. Takie oglądanie scen rodem z akcyjniaków lat 90-tych byłoby zabawne, gdyby nie stawało się w pewnym momencie mamy do czynienia z dojmującym yyy… wstydem z drugiej ręki. I nawet nie jesteśmy zażenowani tym, co robią postacie, a tym, że to jest tak źle napisane, zrealizowane i pomyślane.

Na koniec jeszcze słowo o potworze: otóż, gdy oglądałem „The Cave” nie mogłem się pozbyć wrażenia, że już takiego potworka widziałem – kuma otoczenie echolokacją, jest jakimś takim skórzasto-błoniastym stworem z wielką mordą… hej, przecież to „Pitch Black”! Szybki gugiel pokazał, że za stworem z „The Cave” stoi ten sam facet, co za zaprojektowaniem obcych w „Pitch Black”. Uff, zagadka rozwiązana, można się rozejść. Dodajmy, że też same potwory to nie do końca po prostu jakieś tam kreatury – nie, nie, tu jest dopisana cała historia z tajemniczym pasożytem, który przyspiesza nam ewolucję, że szybko cyk, robimy się jaskiniowi i w ogóle; a w epilogu stawki są już niemal skali planetarnej. Strasznie to głupie i nie dlatego, że pomysł na pasożyta jest głupi, tylko że to wszystko da się zrobić prościej (jak Mickiewicz…): po prostu niech oni wejdą do jaskini, tam są potwory, oni z jaskini już nie wyjdą. I tyle. Po chuj, że tak grzecznie zapytam, dopisywać do tego jakieś durnowate historyjki rodem z wczesnopolsatowskiego sci-fi? Tyle kombinowania, tyle naciskania, a w końcu wyszedł z tego li i jedynie podługowaty, brązowy obiekt o charakterystycznym zapachu.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.