malowanko, gierki, depresja, ADHD, brzydkie figurki

Filmy

„The Outwaters” – nieeuklidesowy cud narodzin

Drogie dzieci, opowiem wam bajeczkę. Był to rok 1999, gdy wiele osób wychodziło z sal kinowych z pełnymi gatkami, bowiem widziało film zrealizowany za garść monet oraz starego buta, a tak przerażający, że w zasadzie zrodził on cały nowy gatunek. Tym filmem było „Blair Witch Project”, przy czym trzeba tu powiedzieć, że ani sam film nie jest jakoś potwornie przerażający, ani też nie jest pierwowzorem gatunku, co wie każdy, kto widział choć raz w życiu kultowy horror „Cannibal Holocaust” Ruggero Deodato. Warto zapamiętać ten tytuł w kontekście tego, co będzie poniżej.

No ale powiedzmy, dla uproszczenia, że „Blair Witch Project” faktycznie otworzyło puszkę z hollywoodzkim gównem – film z trojgiem ludzi, którzy błąkają się po lesie w poszukiwaniu źródeł legend o strasznej wiedźmie, stał się początkiem drogi, na której zwęszono rozliczne konfiturki i taśmowo poczęto wypuszczać tzw. found footage. Filmów tych powstało bez liku, większość to nudne jak skurwysyn ramoty z tasiemcem w postaci „Paranormal Activity” na czele. Teraz „The Outwaters” został określony jako „Blair Witch tej generacji” – czy tak jest, nie wiem, bo należę właśnie do generacji, która wyrastała na „Blair Witch Project” w czasach, gdy nie było TikToka, na którym każde, nawet najdelikatniejsze zesrańsko urasta do miana fenomenu kulturowego.

Inna sprawa, że „The Outwaters” mimo różnych dziwactw w zakresie decyzji kreatywnych naprawdę działa. Myślałem o tym filmie po jego zakończeniu, na porannym spacerze z psem, myślę teraz cały czas i rozkminiam, co tam się odjebawszy. Trudno pisać o nim bez spojlerów, więc nie będę się za specjalnie starał – to ostatnie ostrzeżenie, bo dalej nastąpi refleksja na temat samego filmu i jego szczegółów (łącznie z siurkiem #foreshadowing).

Przede wszystkim moim zdaniem błędem jest zestawianie tego filmu z „Blair Witch Project” – owszem, twórca uważa ten obraz za jeden ze swoich ulubionych ever, no i mamy tu do czynienia z gatunkiem „found footage”, ale na tym podobieństwa się w zasadzie kończą. „The Outwaters” to niejako – i to mnie doń przyciągnęło – w sporej części horror ASMR. Robbie Banfitch zajmował się reżyserią dźwięku, więc wie co robi i potrafi to zrobić niezwykle ciekawie. Bardzo dużo robi tu właśnie przestrzeń dźwiękowa, a nie obraz (choć ten też po części) zwłaszcza, że w drugim akcie filmu (powiedzmy to sobie wprost: ten film ma dwa akty) niewiele widać, bo obraz zredukowany jest do kółka z latarki, w którym migają różne rzeczy – najwięcej możemy tu, nomen omen, wywęszyć czy raczej: wysłuchać.

Fabularnie – i to jest bardzo często powtarzający się zarzut, z tego co widzę – jest to właśnie dwuaktowe dziwactwo. Przez pół filmu oglądamy czwórkę znajomych, którzy jadą na pustynię Mojave nakręcić teledysk. W nocy budzą ich dziwne huki (jakby gromu), w ciągu dnia natykają się na nieznaczne dziwactwa, ale zbywają to wzruszeniem ramion albo mówieniem „ale zajebiste”. Następuje jednak jeden krótki moment w filmie, po którym w zasadzie nie ma już śladu po tamtym dawnym klimacie, a widz wpuszczany jest w coraz szybciej zasuwającą spiralę szaleństwa, której zwieńczeniem jest mocna, wisceralna wręcz scena okaleczania się i… koniec. Ta dwuaktowość podobała mi się organicznie – po pierwsze to jest found footage, który został uporządkowany przez policję, nakręcony przez amatorów. Dlatego pierwsza połowa filmu jest teoretycznie tak kurewsko nudna: bo nielinearna i zarysowana tylko historia tej czwórki ludzi nie obfituje w tradycyjne struktury tworzenia narracji. To po prostu ziutek i jego znajomi, ziutek, jak to amatorscy filmowcy, kręci, co popadnie.

Banfitch staje tu w poprzek całego nurtu found footage, gdzie niby mamy kręcenie z ręki i trzęsącą się kamerę i w ogóle, ale de facto wszystkie ujęcia są bardzo „convenient”, pełne sposobności tak, żeby pokazywać nam fabułę, bohaterów, słowem: by być dalej tą samą strukturą fabularną, tylko dla niepoznaki przebraną w formalne szatki amatorskiego filmu. Tu naprawdę jest to amatorski misz-masz luźno powiązanych ze sobą scenek, które w jakiś sposób zarysowują nam bohaterów (ale nie za wiele), który jednym – nomen omen – cięciem zostaje zamieniony na obłęd i horror. Dopiero po obejrzeniu filmu przeczytałem gdzieś, że reżyser tę strukturę zaplanował na bazie własnego doświadczenia: napadnięto i okradziono go kiedyś, grożąc mu bronią i Banfitch stwierdził, że to jest piorunujące doświadczenie: cały świat jest normalny, idzie sobie swoim torem, a w sekundę zamienia się w koszmar. I trzeba przyznać, że udało mu się to uchwycić na filmie doskonale.

Ale to nie wszystko, bo o ile pierwsza część filmu ma jakieś zapowiedzi tego, co się stanie i kilka niewyjaśnionych scen, o tyle druga część wcale nie daje nam odpowiedzi, a stawia coraz więcej pytań. Jest tu jednak kilka tropów, które można rozsupłać. Przede wszystkim niezwykle pociągająca wydaje mi się interpretacja, która pojawiła mi się w głowie odruchowo.

Czy chodzi o Ktulu? Tak, chyba chodzi o Ktulu.

Niezwykle podoba mi się to napięcie formalne: jako, że jest to found footage, nie możemy pierdolić bez sensu, że „to się wszystko przyśniło” albo „to tylko w głowie bohatera”, bo kamera jest bezlitosna: rejestruje dźwięki i obrazy takie, jakimi są. To, że pół filmu zajmuje jedną dziesiątą ekranu, to inna sprawa: ale nie ma tam przekłamania. Jeśli bohater wpada w jakąś dziwaczną pętlę czasową, to w nią wpada. Jeśli przelatuje przez kolejne wiry rzucające go w czasie, przestrzeni i pojebaniu, a potem wypada przez ocean czerwieni znów na pustynię i zdejmuje z siebie coś na kształt błon płodowych (BARDZO SUBTELNE), to tak właśnie jest. Jeśli po pustyni zapierdalają jakieś dziwaczne mackowate dżdżownice (które też ruchają, mind you), albo jakiś stwór, widziany tylko po kawałeczku, który charczy i dissuje, to tak właśnie jest. Z jednej strony bezlitosne rejestrowanie rzeczywistości, z drugiej: ta rzeczywistość na planie rozumienia przestaje mieć sens, strukturę i ciągłość. Kurwa, wspaniałe, aż się podnieciłem. To jak oglądanie z perspektywy pierwszej osoby kogoś, kto właśnie zobaczył Cthulhu i traci zmysły. Świetna robota, panie Banfitch.

No i te narodziny – nie ukrywam, że portal, który przypomina nieco cipkę, otwór i światło przez które wydostaje się (albo „jest wydostawany siłą”) bohater jako żywo przypominają cud narodzin, tylko tu w rytmie geometrii nieeuklidesowej* To trochę jak sekwencje scen z „Odysei kosmicznej”, tyle że te narodziny gwiezdnego dziecka, owszem, w pewnym sensie istnieją i tutaj, ale mają więcej wspólnego z Cthulhu czy tam innym Azathothem niż transcendencją Dave’a Bowmana. Cały motyw pętli czasowej jest czymś na kształt pokazania nam, że ludzkie życie, tak nieistotne, jest tylko zabawką w rękach niewytłumaczalnej siły. Jest też Nieuniknione – bohater odwiedza siebie i znajomych w różnych czasach widząc, że ich życie niejako prowadziło do tego momentu, że oni już dawno byli skazani na zagładę. Oczywiście taka interpretacja, jak w powyższych akapitach, pewnie nie tłumaczy absolutnie wszystkiego, ale moim zdaniem jest nieco bardziej odpowiednia niż wymyślanie dyrdymałów o narkotykach albo obcych. No i pozwala ona jednak na to, by bardziej zachwycić się filmem, który niejako pokazuje, jak Przedwieczni sprawnie mogą popierdolić człowiekowi mózg. Jest fenomenalna scena, w której główny bohater mamrocze już tylko do siebie „kim jestem? kim jestem? jestem robbie, zaraz… kim jestem?” i tak dalej.

No i finał, w którym, wybaczcie ten spojler, nasz protagonista znajduje jakiś kieł na pustyni i obcina sobie siurka, a następnie wypruwa flaki, i idąc tak z ciągnącymi się jelitami, wznosi w górę rękę, gdy słyszy przelatujący samolot (czy jest to ten sam samolot, którym lecą nasi bohaterowie? Ha!). To jest z jednej strony ogromne shock value, z drugiej – no od razu pomyślałem o „Cannibal Holocaust”, filmie, w którym jest równie obrzydliwa scena odcinania komuś siurka. Nie wiem czy to celowe mrugnięcie, czy np. bardziej zasadna jest jakaś queerowa interpretacja (z pobocznego prologu możemy dowiedzieć się, że protagonista jest gejem), już mnie to w tej chwili nie interesuje. Ta niezwykle mocna koda na zakończenie prawie godziny obłędu i szaleństwa pokazuje, że Robbie w końcu się poddaje, że z jednej strony rozumie, co zrobił być może swoim znajomym i chce się ukarać, a z drugiej – że odpierdala mu tak dokumentnie po zobaczeniu Kosmosu i Chaosu, że po prostu okalecza się, bo to wydaje się najbardziej sensownym wyjściem. Wiecie, narodziny Cthultysty i jego szybka zagłada.

Nie powiem, żebym się zakochał w tym filmie, był nużący i momentami ciężki, raz oderwałem się nawet na moment, żeby cyknąć kilka walk w „Marvel Future Fight” na iPadzie, ale jednak nie mogę przestać o nim myśleć. A to już coś.

*stosuję ten termin tak, jak rozumiał to Lovecraft, tzn. geometria nieeuklidesowa to taka, która jest pozbawiona sensu w kontekście znanej nam rzeczywistości; Lovecraft nie mógł wiedzieć, że w XX wieku będziemy mieć kilka nieeuklidesowych koncepcji matematycznych; synonimem „geometrii nieeuklidesowej” jest więc tu coś w stylu „pierwotny chaos”.

Socjalki:

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.